Swój pontyfikat zaczął od świeckiego "Buongiorno" a nie od "Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus"; nie zamieszkuje w papieskim apartamencie, lecz w domu pielgrzyma; do białej papieskiej sutanny nosi czarne, zniszczone, czasami sobie myślę, że być może brudne biuciory; teraz z kolei wyspowiadał się na oczach tłumu.
Tak się zastanawiam - z jednej strony to dobrze, że Ojciec Święty "zstępuje na ziemię", ale z drugiej strony jest w tym jakiś populizm, który mnie drażni i przeszkadza.
Ale może jestem katolikiem starej daty, wychowanym od dziecka i przyzwyczajonym do obrządku trydenckiego, w którym najważniejszy był Pan Bóg. Tak właśnie Pan Bóg, a nie tylko Bóg. W obrządku posoborowym wciąż się czuję źle, nieswojo, bo czuję, że w nim najważniejszą postacią, "szołmenem" podczas Mszy Świętej stał się kapłan ją odprawiający.
Świat się zmienia, Papiestwo też. Ale czy to dobrze?
Nie jestem pewien, bo z drugiej strony dobrze jest, jeżeli coś jest niezmienne, stałe, co nie poddaje się modernizacyjnym modom. Jest jak skała, która tkwi nieruchomo przez wieki i jest punktem odniesienia.
Nie wiem, czy byłbym szczęśliwy, gdyby papież Franciszek lub jakiś jego następca zgłosił się na przykład do programu "Mam talent" i zaśpiewał, jak ta zakonnica, choćby z największym talentem popową piosenkę i poddał się ocenie jakiejś lokalnej Kory czy Jacykowa.